Pomysł na ten wpis, a w zasadzie chęć podzielenia się z Wami moimi przeżyciami z tego okresu, zrodził się w mojej głowie zaraz po tym, jak szczęśliwie na świecie przywitaliśmy naszą córkę. Musiałam jednak do niego dojrzeć, poukładać wszystko w jedną całość, przeanalizować wszystko i podejść do tego już bez aż tak wielkich emocji. One są do dziś, jednak z biegiem czasu nie wywołują już zaciśniętego gardła i łez cisnących się do oczu. Zatem dziś opowiem Wam, jak udało mi się przetrwać dziewięć miesięcy w strachu, co przeżyłam i czego doświadczyłam.
Nigdy nie należałam do osób lubiących siedzieć w jednym miejscu. W latach szkolnych poza normalnymi lekcjami po południu zawsze czekały mnie zajęcia dodatkowe - szkoła muzyczna, chór, ZHP, języki obce. Na studiach (a studiowałam dziennie) udzielałam korepetycji. Gdy miałam za dużo pracy, zewsząd nagromadziło się jeszcze wiele innych obowiązków to obiecywałam sobie, gdy nadarzy się okazja ku temu - spowolnię i odpocznę. Tak więc jeśli dostawałam w pracy mniej godzin lekcyjnych, to przez jakiś czas cieszyłam się, że nie muszę żyć w ciągłym biegu, ale gdy nadarzała się okazja pracy na zastępstwo w innej szkole - bez zawahania zgadzałam się i tak oto koło się toczyło. Lubię coś robić, lubię mieć poczucie, że nie marnuję czasu. Zaszłam wreszcie w wyczekiwana ciążę, a że przedtem miałam przykre przeżycia, to radość mieszała się ze strachem. Już na drugi dzień po wykonaniu testu byłam u lekarza, a ten ze względu na warunki mojej pracy (możliwość infekcji) oraz dawne przejścia zalecił pójście na zwolnienie i kontrolowanie rozwoju wydarzeń. Tak też się stało. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozpoczyna się moja dziewięciomiesięczna przygoda z leżeniem w roli głównej.
W pierwszym trymestrze u lekarza byłam średnio co tydzień. W tym czasie także spotkało mnie wszystko to, co matce oczekującej maluszka spędza sen z powiek, powoduje zatrzymanie serca i oddechu, a łzy same lecą po policzkach. Począwszy od plamień na krwawieniu skończywszy. Wiecie, a może nawet możecie sobie wyobrazić moją minę, gdy do tego dochodziło. Byłam więc niejednokrotnie nastawiona na to, że to koniec, że czas mojej ciąży mija, a ja tracę swoje dziecko. Już przy okazji pierwszego takiego zdarzenia lekarz zalecił mi leki podtrzymujące ciążę i dodam tutaj, że były to leki doustne. Zatem je przyjmowałam w zasadzie od początku. Jeden raz znalazłam się także w szpitalu, innym niż ten, w którym rodziłam, ale wówczas ważne było, aby sprawdzić, co się dzieje, czy dziecko się rozwija, czym krwawienie jest spowodowane, więc wybrałam najbliższy szpital. W nim nastraszono mnie, że odkleja się kosmówka, a do mojego lekarza byłam umówiona nazajutrz, więc wiele godzin upłynęło mi na czekaniu. Warto było, gdyż doktor - jedyna osoba, której od tamtej chwili ufałam w 100% - dodał mi otuchy mówiąc, że bzdur mi nagadali w tamtym szpitalu i nic co zdiagnozowali nie ma miejsca. Po prostu to było spowodowane pękaniem jakiś naczynek (pozwólcie, że nie będę się fachowo wypowiadać w temacie, na którym słabo się znam, a w tamtym czasie przyswajałam jedynie słowa mówiące o tym, czy maluszek żyje). Również przy początku mojej drogi jakbym miała dość stresu, doszła tarczyca ciążowa. Dziś nie ma po niej śladu, jednak w tamtym czasie musiałam zażywać tabletki, które cierpiącym na tę dolegliwość są powszechnie znane. Do tego witaminy, magnez, kwas foliowy, żelazo... Wyobraźcie sobie mój stres za każdym razem, gdy łykałam garść tabletek... Z tyłu głowy wiedziałam, że są one po coś, ale jednak oczy moje wciąż widziały stos chemii zawarty w pastylkach, a leki to ostatnia rzecz po jaką chciałam sięgać będąc w ciąży. Tak więc odwiedzałam nieustannie ginekologa oraz endokrynologa, wyniki miałam robione średnio co miesiąc, a niekiedy częściej. Jakby wciąż było mi mało wrażeń, po badaniu na obciążenie glukozą okazało się, że sięgam nieco powyżej dopuszczalnej normy. Pojawiło się podejrzenie cukrzycy ciążowej. Doszło badanie glukometrem oraz wizyty u diabetologa. Całe szczęście podejrzenie okazało się niesłuszne, jednak w moim przypadku nie można było tego zbagatelizować.
Gdy wydawało mi się, że wychodzimy już na prostą, że połowa za nami i już teraz powinno być z górki, to jednak po jakimś czasie pojawił się kolejny problem. Tym razem okazało się, że szyjka macicy zaczęła nieco się skracać, więc znów kolejny powód do nieustannej obserwacji. Gdy w ostatnim trymestrze wciąż uważając na siebie mogłam jednak przez moment poprowadzić samochód, pójść do sklepu na kilka chwil, czy zwyczajnie kogoś odwiedzić cieszyłam się jakbym wygrała życie. Wciąż jednak musiałam pilnować, aby jak najkrócej stać i jak najwięcej leżeć. Pamiętam, że kilkanaście minut chodzenia potrafiło mnie niezwykle zmęczyć, ponieważ wiele miesięcy spędziłam praktycznie bez ruchu. Moja karta ciąży była tak długa, że Doktor połączył takie dwie.
Takie przymusowe spowolnienie daje do myślenia. Przewartościowuje pogląd na wiele spraw. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że utknę w domu prawie na rok, to pewnie bym nie uwierzyła. Ale dobrze, że nie o wiarę, upór i bunt tutaj chodzi. Kazano mi zwolnić tempo - po prostu zwolniłam. Ba! Po prostu leżałam pokornie tyle ile zalecono jeżdżąc jedynie na wyniki i wizyty kontrolne. Wyprawkę zaczęłam kompletować tak solidnie w jakimś siódmym miesiącu ciąży. Wcześniej jakoś nie mogłam, ponieważ cały czas targały mną obawy i zwyczajnie bałam się zapeszyć. W tym czasie lubiłam być sama, może nie cały czas, ale w zasadzie cieszyłam się, że jestem w tej mojej samotni, nie muszę za dużo mówić, opowiadać. Dopiero, gdy sytuacja w miarę się uspokoiła, było mi znacznie łatwiej. Na poród czekałam jak na nic innego w życiu. Chciałam zobaczyć i przytulić moją córkę, a przede wszystkim ją widzieć i przestać żyć w koszmarnej niepewności.
Udało się! Od dziesięciu miesięcy jesteśmy razem, Nadia jest okazem zdrowia i naszym oczkiem w głowie. Owszem - daje popalić nie raz, doprowadza nas momentami do szewskiej pasji, ale wiecie co? Cieszę się, że mogę mieć te matczyne złości i powody do szczęścia. Doceniam każdy dzień. Walczyliśmy o nią jak o nic innego na świecie.
W pierwszym trymestrze u lekarza byłam średnio co tydzień. W tym czasie także spotkało mnie wszystko to, co matce oczekującej maluszka spędza sen z powiek, powoduje zatrzymanie serca i oddechu, a łzy same lecą po policzkach. Począwszy od plamień na krwawieniu skończywszy. Wiecie, a może nawet możecie sobie wyobrazić moją minę, gdy do tego dochodziło. Byłam więc niejednokrotnie nastawiona na to, że to koniec, że czas mojej ciąży mija, a ja tracę swoje dziecko. Już przy okazji pierwszego takiego zdarzenia lekarz zalecił mi leki podtrzymujące ciążę i dodam tutaj, że były to leki doustne. Zatem je przyjmowałam w zasadzie od początku. Jeden raz znalazłam się także w szpitalu, innym niż ten, w którym rodziłam, ale wówczas ważne było, aby sprawdzić, co się dzieje, czy dziecko się rozwija, czym krwawienie jest spowodowane, więc wybrałam najbliższy szpital. W nim nastraszono mnie, że odkleja się kosmówka, a do mojego lekarza byłam umówiona nazajutrz, więc wiele godzin upłynęło mi na czekaniu. Warto było, gdyż doktor - jedyna osoba, której od tamtej chwili ufałam w 100% - dodał mi otuchy mówiąc, że bzdur mi nagadali w tamtym szpitalu i nic co zdiagnozowali nie ma miejsca. Po prostu to było spowodowane pękaniem jakiś naczynek (pozwólcie, że nie będę się fachowo wypowiadać w temacie, na którym słabo się znam, a w tamtym czasie przyswajałam jedynie słowa mówiące o tym, czy maluszek żyje). Również przy początku mojej drogi jakbym miała dość stresu, doszła tarczyca ciążowa. Dziś nie ma po niej śladu, jednak w tamtym czasie musiałam zażywać tabletki, które cierpiącym na tę dolegliwość są powszechnie znane. Do tego witaminy, magnez, kwas foliowy, żelazo... Wyobraźcie sobie mój stres za każdym razem, gdy łykałam garść tabletek... Z tyłu głowy wiedziałam, że są one po coś, ale jednak oczy moje wciąż widziały stos chemii zawarty w pastylkach, a leki to ostatnia rzecz po jaką chciałam sięgać będąc w ciąży. Tak więc odwiedzałam nieustannie ginekologa oraz endokrynologa, wyniki miałam robione średnio co miesiąc, a niekiedy częściej. Jakby wciąż było mi mało wrażeń, po badaniu na obciążenie glukozą okazało się, że sięgam nieco powyżej dopuszczalnej normy. Pojawiło się podejrzenie cukrzycy ciążowej. Doszło badanie glukometrem oraz wizyty u diabetologa. Całe szczęście podejrzenie okazało się niesłuszne, jednak w moim przypadku nie można było tego zbagatelizować.
Gdy wydawało mi się, że wychodzimy już na prostą, że połowa za nami i już teraz powinno być z górki, to jednak po jakimś czasie pojawił się kolejny problem. Tym razem okazało się, że szyjka macicy zaczęła nieco się skracać, więc znów kolejny powód do nieustannej obserwacji. Gdy w ostatnim trymestrze wciąż uważając na siebie mogłam jednak przez moment poprowadzić samochód, pójść do sklepu na kilka chwil, czy zwyczajnie kogoś odwiedzić cieszyłam się jakbym wygrała życie. Wciąż jednak musiałam pilnować, aby jak najkrócej stać i jak najwięcej leżeć. Pamiętam, że kilkanaście minut chodzenia potrafiło mnie niezwykle zmęczyć, ponieważ wiele miesięcy spędziłam praktycznie bez ruchu. Moja karta ciąży była tak długa, że Doktor połączył takie dwie.
Takie przymusowe spowolnienie daje do myślenia. Przewartościowuje pogląd na wiele spraw. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że utknę w domu prawie na rok, to pewnie bym nie uwierzyła. Ale dobrze, że nie o wiarę, upór i bunt tutaj chodzi. Kazano mi zwolnić tempo - po prostu zwolniłam. Ba! Po prostu leżałam pokornie tyle ile zalecono jeżdżąc jedynie na wyniki i wizyty kontrolne. Wyprawkę zaczęłam kompletować tak solidnie w jakimś siódmym miesiącu ciąży. Wcześniej jakoś nie mogłam, ponieważ cały czas targały mną obawy i zwyczajnie bałam się zapeszyć. W tym czasie lubiłam być sama, może nie cały czas, ale w zasadzie cieszyłam się, że jestem w tej mojej samotni, nie muszę za dużo mówić, opowiadać. Dopiero, gdy sytuacja w miarę się uspokoiła, było mi znacznie łatwiej. Na poród czekałam jak na nic innego w życiu. Chciałam zobaczyć i przytulić moją córkę, a przede wszystkim ją widzieć i przestać żyć w koszmarnej niepewności.
Udało się! Od dziesięciu miesięcy jesteśmy razem, Nadia jest okazem zdrowia i naszym oczkiem w głowie. Owszem - daje popalić nie raz, doprowadza nas momentami do szewskiej pasji, ale wiecie co? Cieszę się, że mogę mieć te matczyne złości i powody do szczęścia. Doceniam każdy dzień. Walczyliśmy o nią jak o nic innego na świecie.
Kochana, bardzo dobrze Cię rozumiem. U mnie z początku nic nie wskazywało na jakieś problemy, ale jakoś pod koniec 4 miesiąca zaczęły się krwawienia i potem już cały czas był strach, dlatego ciąży dobrze nie wspominam.
OdpowiedzUsuńTen lęk i strach każdego dnia to po prostu masakra :( <3
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńŚciskam Was zatem obie bardzo mocno - i życzę dużo zdrówka oraz wielu słonecznych chwil. Przeszłaś długą i wyboistą drogę aby być Matką :D
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)
Oj tak, kosztowało mnie to bardzo wiele :* Buziaki <3
UsuńKochana współczuję Ci przeżyć i bardzo się ciesze razem z Tobą, że masz przy sobie swoją ukochaną córeczkę, która jest przede wszystkim zdrowa :)
OdpowiedzUsuńDziękuje <3
UsuńŚwietny wpis. Ja ni mogle sie doczekać, aż nasz synek bedzie z nami :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za Was <3
UsuńCiężka, a zarazem piękna historia. Moja ciąża przebiegała książkowo... aż do porodu. Dziecko w ostatnim momencie samo się przekręciło do tego w trakcie odkleiło się łożysko, po 7h bóli porodu naturalnego skończyło się cięciem cesarskim. Niestety problemy ze zdrowiem okazała się mieć córka i ja, leżałyśmy 2 tygodnie w szpitalu, aż mężowi skończył się urlop i wróciłyśmy same do pustego domu, obolałe ale szczęśliwe. Niestety takie przeżycia są ciężkie, ale wiele uczą... poza tym najważniejsze, że i my i wy już czujemy się dobrze :)
OdpowiedzUsuńOj, to również przeżyłaś koszmarne chwile, jednak po takich przejściach człowiek dużo bardziej potrafi docenić i cieszyć się zdrowiem bliskich i swoim :*
Usuń