Pamiętacie wpis o mojej historii związanej z karmieniem piersią? Tam wyjaśniłam, czemu i na jakie mleko modyfikowane musiała przejść moja córcia. Mądre książki i inne publikacje mówią, że teraz nie ma znaczenia, czy dziecko jest karmione piersią, czy mm - i tak dietę powinno się rozszerzać po szóstym miesiącu życia. Kiedy my rozpoczęliśmy rozszerzanie diety i jak? Jak wygląda jedzenie posiłków mojej 17-miesięcznej latorośli dziś? I dlaczego właściwie w tytle użyłam słowa "zmora"?
Gdy wreszcie znalazłam pediatrę, któremu mogę zaufać, konsultowałam z nim wszystko. To on właśnie doradził mi czas, w którym powinnam spróbować zacząć podawać Nadii pierwsze inne niż mleko produkty. Miała wtedy pięć i pół miesiąca. Przy pierwszym dziecku my rodzice głupiejemy. Ja również. Ileż ja forum przeczytałam, ileż filmików obejrzałam, ileż książek przewertowałam... Wciąż nie miałam pojęcia co wybrać - świeże warzywko, ugotowane na parze i zblendowane, czy słoiczek, który przecież przechodzi tyle restrykcyjnych badań... Wiedziałam tylko, że zacznę od chyba najpopularniejszej marchwi. Zdobyłam taką od rolnika! Cała z ziemi, wiecie, totalnie nieregularna w swoim kształcie - no idealna! Gotowałam te mikro ilości, aby zawsze było "na świeżo", aby nic nie zaszkodziło, aby było jak najlepiej. Nadii posmakowało. Po kilku dniach wkroczył pan ziemniak. Również było w porządku, więc już te dwa warzywka mogłam ze sobą połączyć. Tak sobie dalej próbowałyśmy, czy aby nic nie uczula, czy aby smakuje, aż postanowiłam, że spróbuję podać słoiczek - ot tak, z ciekawości, ale też wygody, gdybyśmy musieli gdzieś pojechać. Żaden córci nie posmakował. Absolutnie żaden. Pluła, jakby to było najgorsze co może być. Tak więc gotowałam dalej.
Nagle przyszedł ten dzień - było to w ósmym miesiącu życia mojego dziecka. Dzień, w którym to na widok łyżeczki córcia odwróciła głowę zacisnęła wargi i nie zjadła nic. Pomyślałam: "Pewnie zęby." Jednak dni mijały, ja zmieniałam posiłki, ale bez skutku. Wciąż nie chciała nic prócz mleka. Ręce mi opadły. Wpadałam w jakąś irracjonalną panikę. Lekarze rozkładali ręce. Wyniki dziecko ma dobre, więc w zasadzie nie ma czym się stresować. Jeśli chce tylko mleko, to niech tylko ono będzie takim jej głównym posiłkiem. Uprzedzę może również pytania - wszelkie kaszki i kleiki przygotowane na jej mleku również były na nie. Od tamtej pory, nie powiem, zaczęłam się stresować tym całym niejedzeniem mojej córki. Gdy inne dzieci zajadały owoce, ona nie. Gdy inne dzieci wcinały obiadki, ona nie. Z czasem odpuściłam. Uznałam, że i tak do jedzenia jej nie zmuszę, a tylko mogę zniechęcić. Gdy nie chciała, nie męczyłam. Pozwalałam grzebać w moim talerzu z jedzeniem. z czasem spodobało jej się karmienie mnie i sama zaczęła kosztować tego, co jem. Ale upłynęło sporo czasu nim w ogóle pierwszy raz skosztowała. Nie najadała się tym, często jakiś smak ją zrażał, ale przynajmniej próbowała. To, co mówią mądre książki i żywieniu dzieci znam już na pamięć. Pełna zapału tuż przed rozpoczęciem rozszerzania diet zakupiłam zresztą dwie z przepisami i radami aby jak najlepiej przygotowywać posiłki. Niestety i one nie pomogły.
W tym momencie Nadia ma 17 miesięcy i wciąż jedzenie jest problematyczne. Ma swoje ulubione potrawy i niekiedy innych na sam widok nawet nie chce tknąć. Nie może przekonać się do owoców - żadnych i pod żadną postacią. Warzywa prędzej i chętniej zjada - w mikroilościach, ale zawsze coś. Ku mojemu zdziwieniu nawet za słodyczami w dużym stopniu nie przepada. Mówi się, że to właśnie one powodują u dzieci brak ochoty na normalne jedzenie. U nas jest inaczej. Myślę, że nie jesteśmy wyjątkiem. Myślę, że takich mam i dzieci jest cała masa, ale rzadko kto o tym mówi, bo nie chce być napiętnowany przez innych. A ja jak wiecie w nosie mam opinię innych. Po raz kolejny wiem, że mimo szczerych chęci, mimo prób i wysiłków moje dziecko chce inaczej - wolniej i po swojemu. Tak więc ja muszę być obok i wspierać, pokazywać, pozwalać uczyć się jedzenia tak długo, jak będzie trzeba. Istotne, że jest zdrowa, silna i rozwija się prawidłowo. A zrazić do posiłków jest bardzo łatwo, tak więc po co?
W tym momencie Nadia ma 17 miesięcy i wciąż jedzenie jest problematyczne. Ma swoje ulubione potrawy i niekiedy innych na sam widok nawet nie chce tknąć. Nie może przekonać się do owoców - żadnych i pod żadną postacią. Warzywa prędzej i chętniej zjada - w mikroilościach, ale zawsze coś. Ku mojemu zdziwieniu nawet za słodyczami w dużym stopniu nie przepada. Mówi się, że to właśnie one powodują u dzieci brak ochoty na normalne jedzenie. U nas jest inaczej. Myślę, że nie jesteśmy wyjątkiem. Myślę, że takich mam i dzieci jest cała masa, ale rzadko kto o tym mówi, bo nie chce być napiętnowany przez innych. A ja jak wiecie w nosie mam opinię innych. Po raz kolejny wiem, że mimo szczerych chęci, mimo prób i wysiłków moje dziecko chce inaczej - wolniej i po swojemu. Tak więc ja muszę być obok i wspierać, pokazywać, pozwalać uczyć się jedzenia tak długo, jak będzie trzeba. Istotne, że jest zdrowa, silna i rozwija się prawidłowo. A zrazić do posiłków jest bardzo łatwo, tak więc po co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz